czwartek, 12 lutego 2009

Jednak mega dzień

Widok kozy o poranku według aborygeńskich wierzeń może oznaczać tylko jedno - mega warun. Od rana ładna pogoda. Wieje SE, chwilami mocniej ale ciągle ok. Wszyscy odlatują w dal a ja cóż... na lądowisko. Druga próba i po kilku minutach jestem w kosmosie, tzn. nie tak znowu bardzo ale 2200 mam.


Reszta już na 20-30km, gonię. Żre całkiem ładnie do momentu
gdy na końcu płaskowyżu okazuje się, ze właśnie zaczyna się kryzys. Mali
nadaje z ziemi, że padł na 20km. Fiemka walczy przy kamieniołomie.

Za niedługo ląduję na 32km obok jakiegoś parszywego złomowiska. I od tego momentu zaczyna się dla mnie film drogi. Ok. 13:30 zbiera mnie nasza zwózka, potem po kolei pozostałych.



Przy czym dwaj ostatni - Heniek i Paweł wylądują dopiero przed zachodem słońca 238 i 241km od startu co przełoży się na jakieś 600km w samochodzie. Wspaniale - padły życiówki. W tym moja - zwózkowa.

Narrabri. ok 22.00, lokalny pub. Drzwi zamknięte, można wejść jak się załomocze więc łomoczemy. W środku wszyscy dobrze wstawieni, czarny jamnik łazi bo barze. Sika do kufli zamiast piwa? Chcemy coś zjeść. Jeden z barmanów przynosi karton
zmrożonych na kość kurzych nóg i skrzydełek i do tego 2 tacki ze stekami na grill. Chce nam to wcisnąć za kompletną darmochę. W końcu bierzemy po piwie i jedziemy dalej.

Powrót we czterech na 3 osobowej kanapie z tyłu nie jest kwintesencją luksusu. Do tego jeszcze po drodze zabieramy Niemca... pięć osób miażdży się sennie z tyłu i ciągle 150km do domu.

W strugach deszczu o 0.40 dojeżdżamy do Manilli. Bilans: 11 godzin w aucie, godzina lotu, 2 życiówki, akcja w barze w Narrabri. Wystarczy jak na jeden dzień. I do tego jeszcze internet na farmie przestał działać.
Sprawdźcie jak wyglądał dzień oczami pozostałych - linki po porawej stronie.